Rozdział 4
Choć te zawody trwały dwa dni, dla mnie to były najdłuższe dwa dni w moim życiu. Teraz siedzę na jakieś ławce przykuta do niej. Po tym jak zabił ostatni gong z głośników rozległo się: ,,Moi najmilsi z radością oznajmiam że, zwycięzcą pierwszych Igrzysk Niewolników zostaję Gwendolyn Ort" podłoga pode mną wróciła do swojego pierwotnego stanu, a szyba na środku areny znikła mi z oczu. Potem weszli strażnicy i założyli mi kajdanki następnie zaprowadzając do doktor Barbie. Tam mnie zbadano, umyto i tak dalej. A chwile później, wylądowałam na tej cholernej ławce przypięta do kabelków. Znowu.
Zrobili jak to powiedziała blondi ,,Dlatego, żebym była zdrowa jak ryba".
Też mi coś.
Gdy tak sobie na nich pomstowałam w myślach, czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia.
Była to dłoń tego zdrajcy.
Prezydenta.
Czy nie powinnaś być czasem w przebieralni i szykować się do ceremonii obcięcia ci języka? - spytał z lekkim zdenerwowaniem.
Podszedł do ściany za mną i zdjął klucz z haczyka którym, otworzył kleszcze które mnie więziły, trzymając mnie przy tym cały czas. Potem związał mi ręce grubym sznurem i zaprowadził do przymierzalni.
Mamy dziesięć minut - syknął do kobiety która, siedziała za biurkiem na którym, leżało pełno skrawków różnych materiałów i wyszedł. Kobieta przypatrywała z niezwykłą uwagą. Dopiero po chwiliz chyba sobie przypomniała że mamy mało czasu bo poderwała się z miejsca. Obeszła mnie szybkim krokiem i podeszła do wielkiej szafy, wyjmując z niej wielki worek. Zdziwiłam się na jego widok myśląc że, przechowują tam ubrania. Jedak , ,Zaraz ci go założę" przyprószone francuskim akcentem, uświadomiła mi brutalnie jaka jest rzeczywistość. Czego ja się spodziewałam?
Sukni balowych?
Rozebrała mnie do rosołu (nadal zastanawiam się, jak zrobiła to tak szybko pomimo lin które miałam na rękach) i założyła mi, jak ona to nazwała worek pokutny. Następnie wezwała straże i uśmiechnęła się drwiąco. Już otwierała usta kiedy, wpadło sześciu strażników z doktor Barbie na czele i mnie wywlekli na korytarz. Natychmiast ustawili się tak że, tworzyli wokół mnie koło. Po jakiś dwóch minutach, Barbie krzyknęła rozhisteryzowanym tonem ,,Stać"!
Wszyscy stanęli tak nagle że, tylna eskorta wpadła na mnie, przewracając mnie przy tym. Blondynka szybko podbiegła do mnie i pomogła mi wstać. Gapiłam się na nią ze zdziwieniem. Jak zresztą pozostali.
Trzeba jej zabezpieczyć język. Zupełnie o tym zapomniałam. Prezydent mnie zabije jak jej się coś stanie. - wyrzuciła z siebie.
Dajcie mi minute - poprosiła.
Pozostali popatrzyli po sobie zdezorientowani.
Proszę - pisnęła.
Po chwili, cała szóstka gdzieś się ulotniła. Już otwierałam usta żeby coś powiedzieć, kiedy ona mi przerwała:
,,Musisz się pospieszyć".
Po tych słowach, wcisnęła mi torbę do ręki. Dopiero teraz się zorientowałam że wcześniej nie miała tej torby przy sobie. Czyżby to wszystko zaplanowała? Jednak ona wepchnęła mnie do włazu który, był ukryty za starym arrasem i nałożyła szybko wycięty kawałek ściany z powrotem, na miejsce odcinając mi dostęp światła. Zaczęłam po ciemku szperać w torbie i po dłuższym czasie wyciągnęłam, coś latarko kształtnego. Znalazłam przycisk czego konsekwencja było, że sama siebie oślepiłam. Chwile później gdy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku, ruszyłam na czworakach żwawo przed siebie. Jednak po kilku metrach zahaczyłam workiem, o coś i po chwili leżałam plackiem w jakiś cuchnących korytarzach. Spróbowałam powoli wstać nie zahaczając o nic, ale bez skutku. Znów się przewróciłam. Gdy po raz trzeci spróbowałam się podnieść - udało się. Pomimo małej przestrzeni, udało mi się przejść do pozycji siedzącej. Po kilku minutach (na ile pozwalało mi miejsce) złożyłam worek i wsadziłam do do torby. Założyłam więc krótki T-shirt, leginsy które, znalazłam w torbie i zawiesiwszy ja sobie przez ramię, zaczęłam iść z czołówką przed siebie. Po dwóch godzinach jakie spędziłam idąc na czworakach, przystanęłam na rozwidleniu rur. Przeklęłam cicho pod nosem. Wybrałam tą po prawej. Po krótkim czasie, gdy wyszłam z odnogi zobaczyłam że, łączy się z tą drugą drogą. Nie spoglądając już więcej tego dnia na fluorescencyjny zegarek wystający torby. Przemieszczałam się tak długo jak pozwalało mi na to moje wycieńczone ciało. Po kilku sekundach upadłam niemająca siły już wstać. Po chwili usłyszałam czyjeś kroki.
Proszę bardzo, niech mnie ukatrupią na miejscu. - pomyślałam spodziewając się gwardii prezydenta.
Nic bardziej mylnego. Zza rogu (nie od strony z której szłam, lecz z drugiej strony) wyłoniła się umięśniona postać. Chwyciła mnie pod pachy i zaczęła ciągnąć mnie z sobą. Nie opierałam się.
Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. - pomyślałam.
Musiałam zasnąć, albo zemdleć bo gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą mężczyznę średniego wzrostu. Był umięśniony i cały ubrany na czarno z wyjątkiem butów. Na jego potężnych barkach opinała się czarna koszula z kołnierzykiem. Rękawy miał lekko podwinięte i ciemne spodnie z gładkiego materiału, a nogach białe glany z czarnym ściegiem i sznurówkami. Jego krótkie czarne włosy, były schludnie uczesane i świetnie kontrastowały z jego brązowymi oczami i owalną oliwkową twarzą.
- Jak się czujesz? - spytał miękkim i ciepłym głosem.
- Kim jesteś? - wyjąkałam.
- Nie poznajesz mnie? - spytał ze smutkiem i pogłaskał mnie po policzku.
Odepchnęłam jego rękę zdezorientowana. Pokręciłam głową.
- Harry Strep, dwudziestoletni brat Matta.
Słysząc imię mojego przyjaciela, zaczęłam płakać.
- Przepraszam że cię przed chwilą odepchnęłam.
- Nic nie szkodzi - wymruczał i usiadł koło mnie na łożku.
Zaczął znowu mnie głaskać po policzku. Zatopiłam się w tej pieszczocie zapominając o wszystkim innym. Było mi tak dobrze. Po chwili przestałam płakać.
Skąd się wziąłeś? - spytałam słabym głosem.
On jednak zauważywszy słaby ton mojego głosu, popatrzył na mnie z niepokojem po czym, przykrył mnie dokładnie kołdrą i rzekł: Słabo wyglądasz. Potem ci powiem.
Nie spierałam się z nim, tylko skinęłam głową. Dopiero teraz się rozejrzałam po pomieszczeniu, w którym byłam. Był to salon z kominkiem z boku, z małym stołem na środku. Przy stole stały dwa krzesła. Po drugiej stronie salonu znajdowało się ogromne łóżko, na którym leżałam. Harry po kilku minutach wrócił z talerzem ciepłej zupy i szklanką wody. Podsunął sobie nogą krzesło i usiadł koło łóżka, odstawiając picie na podłogę. Zaczął mnie karmić. Z każdym kolejnym łykiem, po moim ciele rozchodziła się przyjemna fala ciepła. Gdy skończyłam, podał mi szklankę z wodą. Wypiłam jej zawartość duszkiem.
A teraz, czas na odpowiedz na twoje pytanie. - powiedział odstawiając naczynia stół i na powrót siadając na krześle. - Moja rodzina postanowiła cię chronić, a te tunele w których cię znalazłem, to tajne przejście o którym wie tylko moja rodzina i przyjaciółka mamy - Lacey.
W mojej głowie zaczęło się kotłować.
A to jest nasza baza - dodał lecz widząc, że blednę zamilkł.
- Lacey, to ta lekarka tak? - spytałam.
Skinął nerwowo głową. Podniosłam brew pytająco.
- Lacey to twoja matka Gwen.
Dalszy ciąg nastąpi.
Zrobili jak to powiedziała blondi ,,Dlatego, żebym była zdrowa jak ryba".
Też mi coś.
Gdy tak sobie na nich pomstowałam w myślach, czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia.
Była to dłoń tego zdrajcy.
Prezydenta.
Czy nie powinnaś być czasem w przebieralni i szykować się do ceremonii obcięcia ci języka? - spytał z lekkim zdenerwowaniem.
Podszedł do ściany za mną i zdjął klucz z haczyka którym, otworzył kleszcze które mnie więziły, trzymając mnie przy tym cały czas. Potem związał mi ręce grubym sznurem i zaprowadził do przymierzalni.
Mamy dziesięć minut - syknął do kobiety która, siedziała za biurkiem na którym, leżało pełno skrawków różnych materiałów i wyszedł. Kobieta przypatrywała z niezwykłą uwagą. Dopiero po chwiliz chyba sobie przypomniała że mamy mało czasu bo poderwała się z miejsca. Obeszła mnie szybkim krokiem i podeszła do wielkiej szafy, wyjmując z niej wielki worek. Zdziwiłam się na jego widok myśląc że, przechowują tam ubrania. Jedak , ,Zaraz ci go założę" przyprószone francuskim akcentem, uświadomiła mi brutalnie jaka jest rzeczywistość. Czego ja się spodziewałam?
Sukni balowych?
Rozebrała mnie do rosołu (nadal zastanawiam się, jak zrobiła to tak szybko pomimo lin które miałam na rękach) i założyła mi, jak ona to nazwała worek pokutny. Następnie wezwała straże i uśmiechnęła się drwiąco. Już otwierała usta kiedy, wpadło sześciu strażników z doktor Barbie na czele i mnie wywlekli na korytarz. Natychmiast ustawili się tak że, tworzyli wokół mnie koło. Po jakiś dwóch minutach, Barbie krzyknęła rozhisteryzowanym tonem ,,Stać"!
Wszyscy stanęli tak nagle że, tylna eskorta wpadła na mnie, przewracając mnie przy tym. Blondynka szybko podbiegła do mnie i pomogła mi wstać. Gapiłam się na nią ze zdziwieniem. Jak zresztą pozostali.
Trzeba jej zabezpieczyć język. Zupełnie o tym zapomniałam. Prezydent mnie zabije jak jej się coś stanie. - wyrzuciła z siebie.
Dajcie mi minute - poprosiła.
Pozostali popatrzyli po sobie zdezorientowani.
Proszę - pisnęła.
Po chwili, cała szóstka gdzieś się ulotniła. Już otwierałam usta żeby coś powiedzieć, kiedy ona mi przerwała:
,,Musisz się pospieszyć".
Po tych słowach, wcisnęła mi torbę do ręki. Dopiero teraz się zorientowałam że wcześniej nie miała tej torby przy sobie. Czyżby to wszystko zaplanowała? Jednak ona wepchnęła mnie do włazu który, był ukryty za starym arrasem i nałożyła szybko wycięty kawałek ściany z powrotem, na miejsce odcinając mi dostęp światła. Zaczęłam po ciemku szperać w torbie i po dłuższym czasie wyciągnęłam, coś latarko kształtnego. Znalazłam przycisk czego konsekwencja było, że sama siebie oślepiłam. Chwile później gdy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku, ruszyłam na czworakach żwawo przed siebie. Jednak po kilku metrach zahaczyłam workiem, o coś i po chwili leżałam plackiem w jakiś cuchnących korytarzach. Spróbowałam powoli wstać nie zahaczając o nic, ale bez skutku. Znów się przewróciłam. Gdy po raz trzeci spróbowałam się podnieść - udało się. Pomimo małej przestrzeni, udało mi się przejść do pozycji siedzącej. Po kilku minutach (na ile pozwalało mi miejsce) złożyłam worek i wsadziłam do do torby. Założyłam więc krótki T-shirt, leginsy które, znalazłam w torbie i zawiesiwszy ja sobie przez ramię, zaczęłam iść z czołówką przed siebie. Po dwóch godzinach jakie spędziłam idąc na czworakach, przystanęłam na rozwidleniu rur. Przeklęłam cicho pod nosem. Wybrałam tą po prawej. Po krótkim czasie, gdy wyszłam z odnogi zobaczyłam że, łączy się z tą drugą drogą. Nie spoglądając już więcej tego dnia na fluorescencyjny zegarek wystający torby. Przemieszczałam się tak długo jak pozwalało mi na to moje wycieńczone ciało. Po kilku sekundach upadłam niemająca siły już wstać. Po chwili usłyszałam czyjeś kroki.
Proszę bardzo, niech mnie ukatrupią na miejscu. - pomyślałam spodziewając się gwardii prezydenta.
Nic bardziej mylnego. Zza rogu (nie od strony z której szłam, lecz z drugiej strony) wyłoniła się umięśniona postać. Chwyciła mnie pod pachy i zaczęła ciągnąć mnie z sobą. Nie opierałam się.
Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. - pomyślałam.
Musiałam zasnąć, albo zemdleć bo gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą mężczyznę średniego wzrostu. Był umięśniony i cały ubrany na czarno z wyjątkiem butów. Na jego potężnych barkach opinała się czarna koszula z kołnierzykiem. Rękawy miał lekko podwinięte i ciemne spodnie z gładkiego materiału, a nogach białe glany z czarnym ściegiem i sznurówkami. Jego krótkie czarne włosy, były schludnie uczesane i świetnie kontrastowały z jego brązowymi oczami i owalną oliwkową twarzą.
- Jak się czujesz? - spytał miękkim i ciepłym głosem.
- Kim jesteś? - wyjąkałam.
- Nie poznajesz mnie? - spytał ze smutkiem i pogłaskał mnie po policzku.
Odepchnęłam jego rękę zdezorientowana. Pokręciłam głową.
- Harry Strep, dwudziestoletni brat Matta.
Słysząc imię mojego przyjaciela, zaczęłam płakać.
- Przepraszam że cię przed chwilą odepchnęłam.
- Nic nie szkodzi - wymruczał i usiadł koło mnie na łożku.
Zaczął znowu mnie głaskać po policzku. Zatopiłam się w tej pieszczocie zapominając o wszystkim innym. Było mi tak dobrze. Po chwili przestałam płakać.
Skąd się wziąłeś? - spytałam słabym głosem.
On jednak zauważywszy słaby ton mojego głosu, popatrzył na mnie z niepokojem po czym, przykrył mnie dokładnie kołdrą i rzekł: Słabo wyglądasz. Potem ci powiem.
Nie spierałam się z nim, tylko skinęłam głową. Dopiero teraz się rozejrzałam po pomieszczeniu, w którym byłam. Był to salon z kominkiem z boku, z małym stołem na środku. Przy stole stały dwa krzesła. Po drugiej stronie salonu znajdowało się ogromne łóżko, na którym leżałam. Harry po kilku minutach wrócił z talerzem ciepłej zupy i szklanką wody. Podsunął sobie nogą krzesło i usiadł koło łóżka, odstawiając picie na podłogę. Zaczął mnie karmić. Z każdym kolejnym łykiem, po moim ciele rozchodziła się przyjemna fala ciepła. Gdy skończyłam, podał mi szklankę z wodą. Wypiłam jej zawartość duszkiem.
A teraz, czas na odpowiedz na twoje pytanie. - powiedział odstawiając naczynia stół i na powrót siadając na krześle. - Moja rodzina postanowiła cię chronić, a te tunele w których cię znalazłem, to tajne przejście o którym wie tylko moja rodzina i przyjaciółka mamy - Lacey.
W mojej głowie zaczęło się kotłować.
A to jest nasza baza - dodał lecz widząc, że blednę zamilkł.
- Lacey, to ta lekarka tak? - spytałam.
Skinął nerwowo głową. Podniosłam brew pytająco.
- Lacey to twoja matka Gwen.
Dalszy ciąg nastąpi.
Komentarze
Prześlij komentarz